Darmowe fotoblogi

Yes, you can...czyli mój pierwszy bieg na 10 km

Kilka miesięcy temu zaczęłam biegać, żeby mieć jakiś cel i zajęcie, żeby się zresetować i żeby moja głowa uwolniła się od destrukcyjnych myśli. Systematycznie, kilka razy w tygodniu. Zaczęłam od 5 km, przechodząc do 7 km, potem raz w tygodniu bieg 1,5 h (co dawało ok. 12km jednorazowo). Tempo może nie było zbyt imponujące,  ale wytrzymałościowo dawałam radę.



W mojej miejscowości organizowane są biegi  na 7 km (cztery razy w ciągu roku) i w październiku 10 -  kilometrowy bieg im.  Kazimierza Pułaskiego.

Na biegi 7-kilometrowe nie mogłam się wybrać, bo zawsze termin mi nie odpowiadał. Ale zdecydowaliśmy się z Mr. Er na bieg Pułaskiego.  Plan treningowy zakładał solidne przygotowanie,  ale jak to w życiu czasem bywa, choroba i pogoda pokrzyżowały nam plany. Nie dość, że nie mogłam się wyleczyć z chorej krtani, to jeszcze padający co drugi dzień deszcz niweczył moje plany biegowe.  Zdaję sobie sprawę z tego,  że profesjonaliści trenują bez względu na pogodę,  ale ściana deszczu skutecznie mnie odstraszała.

Mimo wszystko wystartowałam. I to był mój pierwszy od 30 lat występ na zawodach 😁 Ostatni i pierwszy zarazem raz startowałam w biegu ulicznym w Lublinie,  jeszcze w podstawówce.  Dlatego tylko po to, aby zobaczyć, jak wygląda udział w takiej imprezie,  stanęłam na starcie w październiku 😃

Lista startowa zawierała 228 osób; jak tylko tłum ruszył wiedziałam, że będzie mi ciężko.  

Większość już na starcie była ode mnie szybsza,  ale zupełnie mnie to nie obchodziło. I tak nie lubię biegać w tłumie 😋 Niestety,  brak treningów,  brak siły po chorobie szybko dały o sobie znać. Na dodatek na trzecim kilometrze zaczęły boleć mnie piszczele.  Przez głowę zaczęły przelatywać myśli, że po kiego wała ja się tak męczę.  Wszystko mnie boli, nie mam siły,  a przede mną jeszcze 2/3 trasy.

I wtedy zobaczyłam stojącą na poboczu znajomą,  która nie dalej niż dwa tygodnie wcześniej urodziła swoje trzecie dziecko.  Uśmiechnięta, z wózeczkiem, w którym spokojnie spał nowonarodzony potomek. Wymieniłyśmy kilka zdań, zerknęłam do wózka i sunęłam żółwim tempem do przodu. Głos z głowy stwierdził, że skoro ona jest w stanie po niedawnym porodzie spacerować ze swoją trzecią pociechą, to ja bez takich doświadczeń powinnam dowlec się do mety, nawet jeśli będę w tak zwanym ogonie. 

Wprawdzie trasa miała dwa mordercze podbiegi,  ale może mimo wszystko truchtałam dalej i nie zeszłam z trasy.

Na pierwszym podbiegu. Foto  ze strony @warka.w.obiektywie


Minąwszy w końcu linię mety byłam wykończona, ale zadowolona, bo dobiegłam. I nawet o 0,01 sekundy przebiegłam szybciej niż podczas treningów. Jedyne,  co mogłam sobie zarzucić to, że nie przebiegłam całej trasy,  tylko w dwóch miejscach musiałam chwilę przejść. Gdyby nie te dwie sytuacje, to może byłabym szybciej na mecie.

Na mecie. Foto ze strony @warka.w.obiektywie


Przekonałam się po raz kolejny,  jak ważna jest nasza głowa i to co myślimy. Rozsądek podpowiadał, aby już na początku zrezygnować. Jednak widok znajomej, która daje radę w szczególnej dla kobiety sytuacji, jaką jest czas po porodzie, sprawił, że się pozbierałam i nie poddałam. Bo ja nie mam na głowie trójki dzieci, w tym noworodka. Ja mam przebiec tylko jeszcze 7 km!!! O dziwo, noga przestała mnie boleć w chwili, gdy przestałam o niej myśleć, a skupiłam się na poszczególnych odcinkach trasy.

Dobiegłam. Mam swój pierwszy medal za uczestnictwo i parę drobnych gadżetów😁

Wiem też,  że jak będę chciała, to mogę wszystko. Grunt to nastawienie. I to faktycznie działa.  Nie wiem  jak, w sumie nie jest to dla mnie ważne. Ważne, że działa.😊👍😊

Więc zamiast myśleć negatywnie,  pomyśl o pozytywach. Możesz uznać to za banał i zignorować.  Możesz też, tak jak ja, zacząć to testować.

Przekonaj się sam/a. Yes, you can😊😊😊

Wypłynąłem na szeroki przestwór oceanu...czyli pierwsze dni w nowej pracy

Jak zapewne wiecie, jeśli czytaliście wcześniejsze posty, a jeśli nie czytaliście, to powiem,  że udało mi się przejść przez szkolenia w nowej firmie. Zaliczyłam testy oraz testowe rozmowy telefoniczne z klientami. Łatwe to dla mnie nie było, bo raz że tematyka nowa, a dwa - że to sprzedaż. Czyli obszary, które są mi zupełnie obce, ale chcę zgłębić te tajniki.





Szkolenie przebiegło w miłej atmosferze, było  dosyć wyczerpujące temat. Wiele ćwiczeń praktycznych,  a nie tylko czcze gadanie. Omawianie produktów, prezentacja systemów, omawianie przepisów, ćwiczenie rozmów z klientami.

Nadszedł pierwszy dzień pracy. 

Od razu dostałam swoje stanowisko, nie tak jak w poprzednim miejscu, gdzie na swoje miejsce i sprzęt musiałam czekać dwa tygodnie pomimo tego, że od trzech miesięcy było wiadomo, że do zespołu dołączę.

Usiadłam za kompem z lekkim strachem. Pierwsze połączenie z klientem i bach... 🚚😱😵😬Jakby mnie tir potrącił i w oszołomieniu totalnie nie wiem, co robię i gdzie jestem. Zdenerwowanie sięgało zenitu z każdym kolejnym połączeniem. Kompletny brak kontroli nad sobą.

Z pomocą przyszli przełożeni,  którzy tego samego dnia skierowali mnie na szkolenie, które akurat odbywało się dla innych kandydatów.  Trochę rozjaśniło mi się w głowie. Jednak po pierwszym dniu byłam totalnie skołowana.  W głowie kołatało mi  tysiące myśli, czy aby nie rzuciłam się na zbyt głęboką wodę, czy się nadaję.😕

Ludzie z nowego zespołu zaczęli mi tłumaczyć,  że nie ma co się przejmować,  to pierwszy dzień,  a trzeba trochę czasu, aby osiągać efekty.

Drugi dzień upłynął mi na uzyskaniu odpowiedzi na masę pytań, które przez noc wpadły mi do głowy, na przysłuchiwaniu się rozmowom kolegów, które prowadzili ze swoimi klientami i na walce z samą sobą.

Odkryłam, że wcale nie jestem tak otwarta na innych ludzi, jak myślałam. Poza tym krępuje mnie zadawanie ludziom pewnych pytań czy poruszanie trudnych tematów. Jak stwierdził jeden ze szkoleniowców, jestem zbyt miła i za mało stanowcza. W konsekwencji osoba po drugiej stronie słuchawki mnie nie słucha i przejmuje kontrolę nad rozmową.

Faktycznie, do tej pory byłam nastawiona na to, że jakaś osoba mnie widzi, czy to mój petent, czy widz, dla którego tańczyłam (kiedy zajmowałam się tańcem arabskim). Tutaj miałam operować jedynie głosem.

Za dobrą monetę przyjęłam fakt, że pomimo tego wszystkiego chcę tam wrócić po weekendzie. Nie tak,  jak 20 lat temu, kiedy wróciłam z pierwszego dnia mojej pracy.  Rzuciłam wtedy plecakiem o drzwi łazienki i krzyknęłam, że więcej tam nie pójdę.😛

W trzecim dniu było trochę lepiej moim zdaniem. Swobodniej prowadziłam rozmowy, czułam się pewniej. I wrócę tam kolejnego dnia,  bo pomimo wszelkich trudów podoba mi się to zajęcie.

Zdaję sobie sprawę,  że będę musiała wiele w sobie przełamać, nauczyć się lepiej prezentować produkt i odpowiadać na argumenty klientów.  Walka z samym sobą i swoimi ograniczeniami może być ciężka.  Ale wiem też, że chcę próbować i wykorzystać tą szansę najlepiej jak potrafię.😊

Przecież w końcu nie od razu Kraków zbudowano.😄

ps. czwartego dnia - moja pierwsza sprzedaż 😁👍


Bal wszystkich świętych... czyli co zamiast Halloween preferują nasi katolicy

Zbliża się dzień, a właściwie wieczór i noc zabaw, dzieciaków poprzebieranych za upiory, duchy i czarownice oraz magicznego "Cukierek albo psikus" 👻👻👻W oknach i na balkonach znowu pojawią się dyniowe lampiony 🎃🎃🎃 

Jednym słowem - czas na H*A*L*L*O*W*E*E*N*


Zwyczaj związany z maskaradą, obchodzony w wielu krajach w dzień 31 października, a najbardziej kojarzony ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Głównym symbolem święta jest wydrążona i podświetlona od środka dynia z wyszczerbionymi zębami. Inne popularne motywy to duchydemonyzombiewampiryczarownice, trupie czaszki, nietoperze, czarne koty itp. W Polsce Halloween pojawiło się w latach 90. i zyskiwało coraz większą przychylność społeczną, jako kolejna możliwość zabawy.

Oczywiście jakiś czas temu prawicowym środowiskom zaczął ów zwyczaj przeszkadzać. Pojawiły i pojawiają się wręcz wskazówki, aby unikać tej szatańskiej zabawy, a bardziej skupić się na praktykowaniu tego, co nasze, polskie, tradycyjne 😊

I takim oto sposobem ktoś wpadł na pomysł, aby na przekór Halloween organizować zabawy w szkołach i przedszkolach pod szumną nazwą "Bal Wszystkich Świętych". Preferowane stroje to Jezuski, Maryje oraz cała plejada różnorakich świętych kościoła katolickiego .  Jeden z moich kolegów na wieść o organizowaniu tego typu imprezy stwierdził filozoficznie, że właściwym podkładem muzycznym do tego jakże tradycyjnego wydarzenia powinien być utwór słowno-muzyczny o takim samym tytule. Usłyszeć z głośnika "Wszyscy święci balują w niebie, złoty sypie się kurz" i widzieć falujące na prawo i lewo Maryje oraz Św. Franciszki - w jego mniemaniu bezcenne. 😀

Nie muszę mówić, że ubawiła mnie ignorancja, jeśli chodzi o powiązania sformułowań typu "tradycja, polska, nasza katolicka" z imprezą ku czci świętych. Być może pomysłodawcy owego świętych balowania nie zdają sobie sprawy, dlaczego w ogóle w kalendarzu pojawiło się takie święto, jak Wszystkich Świętych, i jakie jest jego pochodzenie.

Owszem, jedno ze wskazywanych przez źródła, nasze jak najbardziej, polskie (biorąc pod uwagę terytorium) również, lecz nie mające w ogóle podłoża katolickiego - mickiewiczowskie DZIADY 😁 - czyli popularne Zaduszki.




Dziady to przedchrześcijański obrzęd, którego istotą było obcowanie "żywych ze zmarłymi", a konkretnie nawiązywanie relacji z duszami przodków (nazywanych dziadami) okresowo powracających do swych dawnych siedzib. Celem działań obrzędowych było pozyskiwanie "przychylności zmarłych", których uważano za opiekunów w sferze płodności i urodzaju.

W tradycji słowiańskiej święta zaduszne przypadały od 3 do 6 razy w roku, w zależności od danego regionu.  Na terenach Polski najważniejsze obrzędy przypadały na wiosnę w okolicach 2 maja oraz na noc z 31 października na 1 listopada (zależnie od faz księżyca).

A skąd ta data w religii chrześcijańskiej?

Uroczystość Wszystkich Świętych wywodzi się ze wspominania męczenników kościoła. Według wielu źródeł początkowo obchodzone było 13 maja. Ten dzień kojarzył się w Rzymie ze świętem duchów 👻👻👻.  Świętowanie 1 listopada w Rzymie rozpoczęto prawdopodobnie w VIII wieku, kiedy to papież Grzegorz III ufundował oratorium w Bazylice św. Piotra w Watykanie i polecił w tym oratorium modlitwy do wszystkich świętych w dniu 1 listopada.

Inne źródła podają, że 1 listopada wprowadzono w Rzymie prawdopodobnie pod wpływem dawnego zwyczaju występującego u Anglosasów i Franków. Liczne świadectwa bowiem wskazują, że w tych państwach w tej dacie obchodzono uroczystość zwaną sollemnitas sanctissima. Uważa się, że Wszystkich Świętych ma genezę przedchrześcijańską i jest związane z obrzędowością celtycką, ponieważ rok kalendarzowy i obrzędowy u Celtów rozpoczynał się w listopadzie. 

W 835 roku papież Grzegorz IV na prośbę (czyli rozkaz) cesarza Ludwika Pobożnego rozszerzył święto męczenników w Rzymie na wszystkich świętych i cały świat chrześcijański. 

Tyle jeśli chodzi o krótkie pochodzenie święta.

W podsumowaniu powiem, że nie wiem, dlaczego jeśli już sięgamy do korzeni, to nie patrzymy skąd tak naprawdę one się biorą. I dlaczego nie widzimy, że na przestrzeni wieków tradycje i zwyczaje były wplatane w inne święta, że święta tworzono, aby dawne obrzędy wyplenić i zastąpić nowymi.  Że jedne i drugie zaczęły się przenikać.

I chyba najważniejsze: jakie znaczenie ma tak naprawdę, czy dzieci będą latać przebrane za duchy czy inne stwory. To tylko zabawa. A do nas dorosłych należy edukacja, czyli wytłumaczenie co skąd się wywodzi.

W tym przypadku nasuwa mi się przypowieść o kocie Anthonego de Mello:

"KOT PEWNEGO GURU
- Co wieczór, gdy guru zasiadał do odprawiania nabożeństwa, łaził tamtędy kot należący do aśramu, rozpraszając wiernych. Dlatego guru polecił, by kota związywać podczas nabożeństwa. Długo po śmierci guru nadal związywano kota w czasie wieczornego nabożeństwa, a gdy kot w końcu umarł, sprowadzono do aśramu innego kota, aby móc go związywać w czasie wieczornego nabożeństwa. Wieki później uczniowie guru pisali wielce uczone traktaty o istotnej roli kota w należytym odprawianiu nabożeństwa."

Pozostawiam do zastanowienia 😏

Źródła:
www.wikipedia.org
https://pl.wikipedia.org/wiki/Dziady_(zwyczaj)
http://liberte.pl/poganskie-korzenie-chrzescijanskiego-swieta-wszystkich-swietych/
http://lubimyczytac.pl/cytat/12050

Za dużo lekcji ... czyli co jest nie tak z naszą nauką

Dużo czasu spędzam ostatnio w pociągu, więc mam czas na przeglądanie prasy i wiadomości  z naszego pięknego kraju. W stosie artykułów o strajkach lekarzy -  rezydentów i pracowników sądownictwa walczących o podwyżki swoich pensji moją uwagę zwrócił apel rodziców do Rzecznika Praw Dziecka o zmniejszenie ilości prac domowych dla dzieci w szkole podstawowej.


Rodzice skarżą się, że dzieci po powrocie ze szkoły nie mają żadnego odpoczynku i niejako pracują na "drugi etat" odrabiając lekcje. Na ten sam "drugi etat" pracują też rodzice, którzy muszą te lekcje z dziećmi odrabiać wspólnie, często do późnej nocy.

Natomiast Rzecznik zwrócił się do Ministra Edukacji Narodowej w tej sprawie argumentując, że dzieci i młodzież z powodu zwiększonej ilość prac domowych mają ograniczoną możliwość aktywnego uczestnictwa w życiu rodzinnym, w tym kultywowania tradycji wspólnego spędzania czasu z rodzicami i rodzeństwem, a także wywiązywania się z obowiązków domowych, które odgrywają istotną funkcję wychowawczą.

Zdaniem rodziców, a co za tym idzie,  i Rzecznika,  zbyt duże obciążanie zadaniami domowymi narusza przepis art. 31 Konwencji o prawach dziecka. Jednocześnie Rzecznik przyznaje rację Minister Edukacji, że w przypadku wyższych etapów edukacji wskazane jest rozwijanie samodzielnej pracy ucznia.

Samodzielna praca ucznia - moim zdaniem w wielu przypadkach to jest źródłem problemu.

Większość z naszych dzieciaków nie jest absolutnie samodzielna w niczym, począwszy od prostych czynności wokół siebie,  a co dopiero mówić o takiej pracy jak odrabianie lekcji. Ten brak samodzielności powoduje, że dziecko zamiast zacząć robić zadane prace samo, czeka, aż mamusia czy tatuś będą z nim w tym uczestniczyć, czyli... siedzieć z nim przy biurku i wszystko mu tłumaczyć, ewentualnie podyktować. Tak, wyręczanie we wszystkim dzieci od najmłodszych lat przez mamy i babcie zbiera takie oto żniwo.😞

Kolejnym problemem, który zaobserwowałam u dzieci, z którymi od czasu do czasu przychodzi mi odrabiać lekcje, jest totalny brak zrozumienia znaczenia słów użytych w ćwiczeniach czy poleceniach.

Tak, tak, kochani rodzice, wasze pociechy mają bardzo ubogi zasób słownictwa. Wiąże się to pewnie z faktem, że czytanie książek od lat przestało być popularyzowane. W szkole lista nudnych lektur, niezmieniana od czasów mojej podstawówki, w domu brak zachęty ze strony rodziców. W konsekwencji dzieci nie czytają, a tym samym ich słownik jest dosyć skąpy, jeśli chodzi o ilość rozumianych i wykorzystywanych pojęć. 

Ponadto dzieci nie umieją korzystać z pomocy naukowych. Słowniki, inne opracowania, czy nawet odnalezienie właściwej informacji w internecie, to czarna magia dla wielu dzieciaków. Umieją oglądać filmy na YouTube, grać w gry, ale żeby wygooglować odpowiednie informacje, wielu potrzebuje pomocy dorosłych. Najzwyczajniej w świecie nie wiedzą, jak się do tego zabrać. 

I chyba najważniejsza sprawa - ambicje rodziców, żeby dziecko miało same dobre oceny.

W naszym społeczeństwie nadal pokutuje schemat, że uczeń musi być we wszystkim wzorowy. Rodzice niejednokrotnie wymagają od dzieci wkuwania na pamięć, aby tylko ocena była wysoka. Typowe "3xZ" jak u studentów - zakuć, zaliczyć, zapomnieć. Nie wyrabiamy w dzieciach poczucia, że uczą się dla siebie, a nie dla stopni, że ważne jest, jak później wykorzystamy tą wiedzę, a nie, że mamy tylko same piątki czy szóstki. Kształtujemy w dzieciach nawyk fałszywego cieszenia się z dobrych ocen, a nie z umiejętności, które dobra ocena tylko potwierdza.

Co z tego, że twoja córka ma czwórki i piątki np. z angielskiego, kiedy po czterech latach nauki nie umie się nawet przedstawić???

Nie pozwalamy dzieciom na popełnianie żadnych błędów. Wszak praca domowa wykonana błędnie oznacza, że to rodzic nie dopilnował, a nie, że uczeń ma braki, skoro odrobił coś źle. Nauczyciele w tej kwestii rodzicom też nie ułatwiają. Wystarczy postawić w zeszycie jedynkę, i według wielu nauczycieli, to załatwia sprawę. Tylko co załatwia? Uczeń nadal nie umie, rodzic albo za niego robi kolejne prace domowe, żeby już jedynki nie dostał, albo każe mu się uczyć ponad miarę swoich możliwości. 

W konsekwencji dzieci przestają w siebie wierzyć, nie lubią nauki. Najmniejsza porażka powoduje stres wielkości Mont Everestu. Naszym pseudozreformowanym systemem, który nadal opiera się na schemacie pruskim  i naszymi chorymi ambicjami zakładamy sobie  sami jako rodzice pętlę na szyję. Pętlę z prac domowych odrabianych godzinami. 

Moim zdaniem wszyscy teraz ponoszą również konsekwencje nadmiernego rozczulania się nad dziećmi, ułatwiania im wszystkiego, "niezabierania dzieciństwa". Do tego  szkolnictwo "zreformowane" po raz kolejny bez ładu i składu, oraz nauczyciele z zawodu, a nie z pasji. Co z tego wyszło? Przerzucanie obowiązku nauczania z nauczyciela na rodzica i odwrotnie w sytuacji, gdzie powinno to wszystko współgrać. 

Kochani rodzice i nauczyciele, za poziom wykształcenia i wychowywania dzieci jesteście WSPÓŁODPOWIEDZIALNI. Ani jedna grupa, ani druga sama tego nie dokona. Dzieci z kolei muszą też coś robić same, żeby się nauczyły i utrwaliły wiedzę oraz zdobywały nowe umiejętności. Nic nikomu samo nie przyjdzie. Wiedza do głowy też nie. 

W gąszczu ukryte ... czyli dwór w Rytomoczydłach

Niedaleko Nowej Wsi (gm. Warka, powiat grójecki, woj. mazowieckie) znajduje się kolejna malownicza wieś, skrywająca zabytek.  To Rytomoczydła położone w gminie Jasieniec (powiat grójecki, woj. mazowieckie) nad rzeką Czarną.

foto własne 2017r.

Ów zabytek, w okresie wiosennym i letnim mało widoczny w gęstwinie drzew otaczającego parku, to Dwór Radzimińskich, pochodzący z początku XIX wieku, przebudowany na polecenie Rostkowskich na przełomie wieku XIX i XX. Parterowy i prostokątny budynek, charakterystyczny dla stylu klasycystycznego. 

Dwór wniesiony z cegły, później otynkowany i boniowany na narożnikach. Od frontu widzimy portyk z czterema kolumnami jońskimi ukoronowane trójkątnym tympanonem. Drzwi wejściowe zamknięte półkoliście.  Dach budynku naczółkowy, kryty blachą.

foto własne 2017 r.

Początkowo dwór należał do Radzimińskich, w XX wieku przeszedł na własność rodziny Rostkowskich. W 1945 roku władze komunistyczne nakazały rodzinie opuszczenie majątku. Umieszczono tam filię Zakładu Doświadczalnego Instytutu Sadownictwa w Nowej Wsi, a dwór przerobiono na mieszkania pracownicze.  Z biegiem czasu dworek został zniszczony. 

Obecnie dwór jest w rękach prywatnych.  Do 2005 r. majątek dzierżawiła trener koni wyścigowych p. Dorota Kałuba. 

W otoczeniu dworu resztki parku wraz z zaniedbaną aleją dojazdową oraz  stawy. 

Ciekawostką może okazać się pochodzenie nazwy wsi. Związane jest ono z pewną legendą. Otóż w XIII lub XIV wieku na terenach dzisiejszych Rytomoczydeł znajdowały się lasy i bagna. Osadnicy pragnący zamieszkać na tych terenach zaczęli karczować drzewa oraz osuszać teren. Potocznie mówiono, że "ryto na moczydłach" czyli kopano doły na bagnach.  Z zestawienia tych dwóch słów powstała nazwa wsi - Rytomoczydła.

Źródła:
www.polskiezabytki.pl
www.wikipedia.org
www.wsiepolskie.pl

Coś dla ciała, coś dla ducha ... czyli gdzie zjeść lub odpocząć - Św. Michał w Lublinie

Oprócz szukania w gąszczu zabytków lubię też od czasu do czasu zajrzeć do jakieś klimatycznej knajpki czy udać się na wypoczynek w przyjazne dla mnie miejsce. Nie zdarza się to ostatnio często, gdyż z wiekiem coraz bardziej cenię sobie domowe pielesze. Niemniej są miejsca, które mogą okazać się godne polecenia, z mojej perspektywy oczywiście.

Będąc ostatnio w Lublinie, moim mieście rodzinnym, i korzystając z możliwości spotkania ze znajomymi, odwiedziliśmy Pub Regionalny Św. Michał.


Lokal znajduje się na Starym Mieście, przy ul. Grodzkiej 16, niedaleko Placu Po Farze.  Za czasów mojego liceum mieścił się tu inny pub o nazwie Absynth, serwujący drinki piwne o dziwnych, niemożliwych do wypowiedzenia nazwach 😁 

Od tamtego czasu lokal powiększył swoją powierzchnię i na trzech kondygnacjach jest całkiem sporo miejsca, jednakże jak oznajmiła mi koleżanka, bez rezerwacji stolika ciężko o miejsce.

My mieliśmy szczęście 😙

wnętrze na drugim piętrze

Wnętrze klimatyczne, z wygodnymi kanapami. W menu dosyć ciekawe potrawy, z których regionalną na pewno jest cebularz  - wywodzący się z kuchni żydowskiej pszenny placek pokryty pokrojoną w kostkę cebulą i makiem, tutaj urozmaicony na kilka sposobów.

na pierwszym planie - cebularz 
Znajdzie się też coś dla miłośników burgerów; lokal oferuje 7 rodzajów. Dla tych, którzy jednak nie są amatorami bułki z wkładką, znajdą się jeszcze inne dania. My zdecydowaliśmy się na placek rycerski, żebro Św. Michała (wielkość żebra sugerowała, że Michał był dużym osobnikiem 😉) oraz szaszłyk lubelski,  którego przepis sporządzenia, jak głosi karta dań, pochodzi z 1915 roku 😏

mój szaszłyk 

Do części dań serwowane są frytki, co chyba nijak ma się do regionu, ale ja nie narzekam. Uwielbiam frytki 😍

Zawiodą się być może fani sałatek, w karcie figurują tylko dwie, standardowe czyli Cezar i Grecka.

Ogólnie rzecz ujmując, dania są sporej wielkości, podawane w ciekawy sposób (mój szaszłyk płonął, kiedy mi go dostarczono na stół 😊)

Miłym zaskoczeniem jest karta piw, zawierająca ok. 30 rodzajów. Amatorzy whisky też nie powinni narzekać. Z kilku stron trunków z pewnością coś dla siebie znajdą.

Cenowo - średnio, ale moim zdaniem adekwatnie do wielkości porcji. Obsługa w porządku, nie trzeba nie wiadomo ile czekać na zamówione dania. 

Minusem dla mnie była oprawa muzyczna. Jednak od takich miejsc oczekuję bardziej wyszukanej muzyki. Z głośników natomiast dolatywała do naszych uszu popowa sieczka. Ponadto zbyt głośno pracująca klimatyzacja nieco rozpraszała uwagę (nie wiem, czy tak jest zawsze, czy akurat tym razem coś nie zadziałało). 

Podsumowując: miły lokal na spotkania w gronie znajomych. Można i smacznie zjeść, i podelektować się alkoholem, albo napić kawy czy lemoniady.

Myślę, że będąc w Lublinie, zajrzę tam jeszcze😎


Zamknięte w niedzielę ... czyli ograniczenia na każdym kroku

Chyba od ponad dwóch lat wałkowany jest temat wolnych niedziel w handlu. W ostatnich tygodniach, kiedy zakaz handlu w co drugą niedzielę ma obowiązywać od nowego roku, dyskusja w sieci rozgorzała na dobre. 


Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy prześcigają się w podawaniu argumentów mających dobitnie świadczyć o tym, kto ma rację. 

Część społeczeństwa wskazuje na dyskryminację wielu osób, które z racji swoich zawodów w niedziele tak czy inaczej pracować będą musieli. Są to m. in. lekarze, pielęgniarki, pracownicy wszelkich służb mundurowych, pracownicy stacji benzynowych, gastronomii czy hotelarstwa.  Inni podają, że robią zakupy w niedzielę, bo w tygodniu pracują w takich godzinach, że nie mają na to czasu. Część społeczeństwa, opowiadająca się za słusznością zakazu, argumentuje, że każdy ma prawo do odpoczynku, do spędzenia czasu z rodziną, a niedziela jest takim dniem, kiedy wszyscy są w domu.  Przedsiębiorcy z kolei wskazują, że zakazując sklepom działalności w niedziele, pozbawia się możliwości zarobkowania  części pracowników, którzy pracując w ten dzień po prostu sobie dorabiali do pensji. Nadto wskazują, że efektem mogą być zmniejszone obroty sklepów i zwolnienia. Pojawiały się głosy, że jak ktoś pracować w niedzielę nie chce, to niech zmieni zajęcie. Część dyskutujących podawała przykłady innych państw, w których w niedziele się nie handluje, jako przykład, że można przeżyć bez zakupów.

Każda z tych osób, moim zdaniem ma rację. I niezależnie od zastosowanego rozwiązania, zawsze będzie grupa ludzi niezadowolonych. Tym bardziej, że nikt nie przedstawił społeczeństwu wymiernych efektów takich działań na przyszłość.

Mnie osobiście jednak nurtuje intencja władzy do podjęcia takiej decyzji. Wcale nie jestem przekonana, że chodzi tylko i wyłącznie o "sprawiedliwość społeczną" i wyrównanie szans "biednym" paniom ze sklepu, jeśli chodzi o  prawo do odpoczynku. Moim zdaniem intencje naszych polityków są bardziej przyziemne i skierowane na otrzymanie konkretnego efektu. Jest to działanie populistyczne, a jednocześnie mające za zadanie podlizanie się hierarchom kościelnym, którzy mają potężną broń, jeśli chodzi o załatwienie głosów wyborczych. Kościół spadek ilości wiernych w swoich przybytkach upatruje w działających w niedzielę galeriach handlowych, gdzie faktycznie, w dni wolne są tłumy. A dla naszych rządzących najważniejszą kwestią jest wygrać kolejne wybory. To oznacza, że trzeba zjednać sobie jak największą ilość przychylnych osób, które pójdą i zagłosują. Część z tych osób posłucha swojego plebana, który ogłosi z ambony, co trzeba zrobić.

A co takie zakazy oznaczają dla nas samych? Mnie osobiście nie podoba się, że polityk wbrew mojej woli zaczyna układać mi życie i mówić, co kiedy mam robić. Bo nie jestem niestety przekonana, że ten polityk ma myśli tylko i wyłącznie nasze dobro. 😕


Poszukiwany, poszukiwana ... czyli jak pracodawcy formułują ogłoszenia o pracę

Już od jakiegoś czasu specjaliści od gospodarki trąbią na alarm, że w Polsce brakuje pracowników. Firmy bezskutecznie poszukują kandydatów do pracy, a specjalistów brak. 




Jak zawsze, tak i przy tej dyskusji pojawiają się zdania zarówno pracodawców, jak i pracowników.  Pracodawcy skarżą się na roszczeniową postawę ewentualnych kandydatów i brak kwalifikacji, natomiast pracownicy zarzucają firmom wykorzystywanie ludzi oraz marne zarobki. Prawda jak zwykle leży pod obydwu stronach.

Jako osoba, która od kilku miesięcy przewertowała kilkaset ogłoszeń o pracę i odbyła ileś tam rozmów kwalifikacyjnych, mam również swoje spostrzeżenia i uwagi. A one dotyczą m.in. już etapu ogłoszenia o pracę.

Co poniektórzy pracodawcy zapomnieli chyba, że takie ogłoszenie to oferta skierowana do potencjalnego kandydata. Ma go zachęcić do wystąpienia ze swoją. Jak zatem może mnie zachęcić np. ogłoszenie mało precyzyjne, gdzie owszem, wymienione są wszelkie wymagania wobec potencjalnego pracownika, ale w części "oferujemy" czytam: "miłą atmosferę, możliwość rozwoju i przyjazne warunki zatrudnienia". Jaka korzyść wynika dla mnie z tak sformułowanej oferty?  😕Żadna!!!😡 Z tego typu ogłoszenia dowiaduję się tylko, że będę musiała nieźle zachrzaniać na bliżej nieokreślonych zasadach.  Nawet jeśli przejdę przez wszystkie etapy rozmów rekrutacyjnych, na sam koniec może się okazać, że np. rodzaj umowy nie jest tym  przeze mnie oczekiwanym. I co wtedy? Straciłam tylko swój cenny czas.

Pracodawcy nagminnie pomijają wskazanie, jaki rodzaj umowy preferują albo wpisują na ten temat nieprawdę. W ogłoszeniu jest wpisane np. "umowa o pracę", a podczas rozmowy dowiadujesz się, że umowa owszem, ale w ramach własnej działalności gospodarczej. Albo że przez pierwsze miesiące będzie to umowa - zlecenie. Czy naprawdę wielką trudnością jest wpisanie prawdziwych oferowanych warunków??? 😠Ile czasu i niepotrzebnych nerwów wszystkim by to zaoszczędziło.

Marzeniem jest, aby w takim ogłoszeniu była umieszczona informacja o proponowanym wynagrodzeniu. Wtedy już na wstępie mielibyśmy jasność sytuacji, czy chcemy np. pracować za najniższą krajową (bo tyle w rzeczywistości jest nam oferowane w wielu firmach na początku).

Inna kwestia to podawanie nieprawdziwych danych odnośnie przyszłego czasu pracy. Selekcjonując ogłoszenia biorę tę ewentualność pod uwagę, bo mam oczekiwania co do mojego czasu. Mogę być ograniczona sprawami rodzinnymi, możliwością dojazdu lub też zwyczajnie nie mam ochoty robić w weekendy. Wybieram oferty, w których jest napisane, że "praca w godzinach 9-17 od pon do pt", a na rozmowie zostaję poinformowana, że praca na zmiany , w mało satysfakcjonujących mnie okresach czasowych i na dodatek jeszcze w soboty. Znowu ktoś zmarnował mój czas, moje pieniądze przeznaczone na dojazd na rozmowę i jeszcze sprawił, że znowu jestem wkurzona oraz odnoszę wrażenie, że ktoś chce mnie wykorzystać. 

Następną informacją, która widnieje w niektórych ofertach pracy, jest np wskazanie, że firma zatrudni również chętnych bez doświadczenia, gdyż oferuje możliwości szkolenia. "Tylko przyjdź, a my się Tobą zaopiekujemy i wszystkiego nauczymy". Jakże można się zdziwić, gdy na rozmowie rekruter będzie maglował odnośnie wykształcenia i doświadczenia w danym kierunku. Pracodawco, skoro chcesz osobę doświadczoną, z kwalifikacjami w swojej dziedzinie, to nie pisz, że pracownicy mogą być bez tych kwalifikacji. Albo jesteś nastawiony na wyszkolenie sobie kadry, albo oczekujesz już takiej z umiejętnościami. Zdecyduj się.

Miło by było, aby takie ogłoszenie wskazywało faktyczną lokalizację zatrudnienia oprócz standardowo podawanego miasta. Chyba nie ma trudności we wpisaniu, że "miejsce pracy w jednym z naszych oddziałów na ul. ..." albo "praca w siedzibie firmy". Taka informacja  może niektórym pozwolić na zweryfikowanie, czy warto interesować się tą ofertą. Co z tego, że inne oferowane warunki mogą być super atrakcyjne, jeśli będę musiała poświęcić całą dobę na dojazd , pracę i powrót do domu. 

Naprawdę, moim zdaniem, pracodawcy powinni przestawić się z myślenia "robię łaskę, że daję pracę" na myślenie "szanuję Twój czas i zapraszam do współpracy". Ten szacunek powinien objawiać się już na etapie formułowania ogłoszenia o pracę.  Nie wystarczy tylko mieć wymagania, trzeba też zaoferować coś atrakcyjnego. Wielu ludzi nie będzie się angażować ponad miarę za wynagrodzenie w wysokości najniższej krajowej. Wielu ludzi nie chce spędzać też w pracy całego swojego życia. Każdemu przecież przysługuje prawo do odpoczynku.  

Pracodawco, chcesz, żeby właściwy człowiek przyszedł do Ciebie do pracy, skonstruuj ogłoszenie tak, żeby było wszystko jasne. Nie umiesz tego zrobić sam, zleć to profesjonaliście. Masz wtedy szansę, że ta odpowiednia osoba Cię odnajdzie i będzie zainteresowana pracą dla Ciebie.

Szanujmy się nawzajem, a nie tylko kombinujmy, jakby kogoś zrobić w konia. 

Ostatnio opublikowane

Rozmiar rzecz nabyta ... czyli czemu nie stosuję diet